PISANIE PRAC

Piszemy prace na zamówienie. Każda z prac przygotowywana jest indywidualnie na zamówienia dla klienta. Nasz kadra zmierzy się z każdym polonistycznym tematem. Więcej informacji:

INFO

ŚCIĄGI WYDRUKOWANE

Opracowaliśmy unikalne zestawy ściąg. Są to gotowe, wydrukowane komplety ściąg, które zostały przygotowane na bieżącą maturę. Więcej informacji o ściągach:

MATURA CD

Dzięki naszej płycie bez problemu przygotujesz się do matury. Na CD umieściliśmy gotowe wypracowania, opracowania, powtórki epok oraz wiele dodatków i bonusów, które pomogą Ci przygotować się do matury. Więcej informacji na temat wypracowań:

INFORMATOR

Strona główna » Matura cd » Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego » Wypracowania z polskiego - spis  »  

>>>Kup "matura cd" !!!<<<

 

Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.


Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.



Na taką dziwną wieść Hanka aż się uniesła z pościeli, że Jagustynka przechwyciła ją jeszcze w porę i do poduszek przygnietła. - Dyć się nie ruchajcie, nie pali się nikaj! - Bo taką rzecz powiedzieli, jakby im we łbie zamroczyło; przemyjcie sobie ciemię święconą wodą, to wama dur przejdzie. - Nie, Hanuś, rozum swój mam i prawdę rzekłem, jako pan Jacek od wczoraj siedzi wraz ze mną... juści... - jąkał Bylica przyginając się do kichania po tęgim zażyciu. - Widać już do cna ogłupiał! Obaczcie; czy nie wracają, dziecko mi zagłodzą. - Od kościoła nikogój jeszcze nie widno! - objaśniła po chwili Jagustynka, znowu zabierając się do uprzątania izby, posypując ją piaskiem. Stary kichał zawzięcie raz po razie, że aż na ławie przysiadł. - Trąbicie kiej w mieście na rynku! - Bo krzepka tabaka pana Jackowa, całą paczkę mi dał... całą... Rano jeszcze było, oknem zazierało jasne i ciepłe słońce drzewa się w sadzie chwiały od wiatru, zaś przez wywarte drzwi do sieni cisnęły się pogięte gęsie szyje i czerwone, syczące dzioby, a całe stado utaplanych w błocie i piszczących gąsiąt skrabało się na próg wysoki. Naraz pies gdziesik zawarczał, że gęsi podniosły krzyk, a kwoki siedzące na jajach gdakać poczęły strachliwie i sfruwać z gniazd. - A dyć chociaż do sadu wypędźcie, może się trawą zabawią. - Wypędzę, Hanuś, i od gap przypilnuję... Wnet przycichło w izbie, jeno szum drzew dochodził ze dworu i kolebały się zdziebko światy, wiszące u czarnego pułapu. - Co tam chłopaki robią? - zapytała Hanka po długiej chwili. - Pietrek orze ziemniaczysko pod górką, a Witek we wałacha bronuje zagony pod len na świńskim dołku. - Mokro tam jeszcze? - Juści, trepy całkiem więzną, ale po zbronowaniu rychlej przeschnie. - Nim się też ziemia wygrzeje do siewu, może już wstanę... - O sobie teraz pamiętajcie, a roboty wama nikto nie ukradnie! - Wydojone to krowy? - Samam doiła, bo Jaguś pod oborą szkopki ustawiła i gdziesik poszła. - Nosi się cięgiem po wsi jak ten pies, że żadnej pomocy ni wyręki. Hale, powiedzcie Kobusowej, że zagony pod kapustę dam i Pietrek gnój od niej wywiezie i zaorze, ale po cztery dni odrobku z jednego. Przy sadzeniu ziemniaków odrobiłaby połowę, a resztę we żniwo. - Kozłowa też chciałaby zagon pod len na odrobek. - Tyla odrobi, co pies napłacze. Niech se kaj indziej szuka, dosyć się łoni naszczekała przed całą wsią na ojca, że ją ukrzywdził. - Jak wam do upodoby, wasz gront, to i wasza wola! Filipka tu wczoraj podczas waszych rodów zachodziła o ziemniaki. - Za pieniądze chciała? - Odrobiłaby; tam grosza w chałupie nie poświeci, głodem przymierają. - Z pół korczyka do jedzenia zaraz niech weźmie, a potrza jej więcej, to dopiero po sadzeniu, boć nie wiada, wiela ostanie. Przyjdzie Józka, to odmierzy, choć robotnica z Filipki, no!... zbywa jeno... - A z czego to nabierze mocy? Nie doje, nie dośpi, a co rok rodzi. - Marnacja, mój Jezu, żniwa jeszcze za górami, a przednówek za progiem. - Za progiem! W chałupach już siedzi, za brzuchy ściska, że ledwie zipią. - Wypuściliście to maciorę? - Legła pod ścianą, ale prosiaki śliczne, okrągluchne kiej te bułeczki. Bylica stanął we drzwiach i zająkał: - Gęsi pod jangrestami ostawiłem. A to przyszedł niby pan Jacek we święto i powiada: Wprowadzę się do ciebie, Bylica, na komorne i dobrze zapłacę... Myślałech: przekpiwa se z chłopa, jako u panów zwyczajnie, i rzekę: Grosza mi potrza i pokoje wolne mam! Zaśmiał się, dał mi paczkę peterburki, chałupę obejrzał i mówi: Wy możecie tu wysiedzieć, to i ja poradzę, a chałupę z wolna wyporządzim, że za dwór starczy! - Cie, taki szlachcic, dziedziców brat! - dziwiła się stara. - Zrobił se legowisko pobok mojego i siedzi. Wychodziłem, to na progu papierosa kurzył i wróble ziarnem przynęcał. - A cóż to jadł będzie? - Garnuszki ze sobą sprowadził i arbatę cięgiem warzy a popija... - Na darmo tego nie robi, cosik w tym być musi, że taki pan... - A jest, że do cna ogłupiał! Człowiek każden zawdy zabiega i turbuje się o lepsze, a taki pan chciałby mieć gorzej? Nic inszego, jeno rozum stracił - mówiła Hanka unosząc głowę, gdyż w opłotkach rozległy się głosy. Wracali już z kościoła od chrztu. Przodem Józka niesła dziecko w poduszce, chustą przykrytej, pod stróżą Dominikowej, a za nimi walili wójt z Płoszkową, w kumy proszeni, z tyłu zaś kusztykał Jambroży nie mogąc nadążyć. Ale nim próg przestąpili, Dominikowa odebrała dziecko i przeżegnawszy się jęła z nim, wedle starego obyczaju, obchodzić cały dom, na węgłach jeno przystając i przy każdym z osobna mówiąc: - Na wschodzie - tu wieje... - Na północy - tu ziębi... - Na zachodzie - tu ciemno... - Na południu - tu grzeje... - A wszędy strzeż się złego, duszo ludzka, i jeno w Bogu miej nadzieję. - Niby nabożna, a taka guślarka z Dominikowej! - śmiał się wójt. - Pacierz pomaga, ale i zamawianie nie zaszkodzi, wiadomo! - szepnęła Płoszkowa. Szumno weszli do izby. Stara rozpowiła dzieciątko i jak je Pan Bóg stworzył, nagusieńkie i kiej rak czerwone, matce do rąk podała. - Prawego chrześcijanina, któremu Rocho na imię przy chrzcie świętym dano, przynosim wam, matko. Niech się zdrowo chowa na pociechę! - I niechaj z tuzin Rochów wywiedzie! Tęgi parobek: krzyczał, że nie trza go była szczypać przy chrzcie, a sól wypluwał, jaże śmiech brał... - Bo idzie z rodu, któren się gorzałki nie wyprzysięgał - ozwał się Jambroży. Chłopak piszczał i majdał kulasami na pierzynie, Dominikowa przetarła mu wódką oczy, usta i czoło i dopiero go Hance przystawiła do piersi. Przypiął się kiej smok i ścichnął. Hanka dziękowała serdecznie kumom całując się ze wszystkimi, a przepraszając, że chrzciny nie takie, jak być powinny Borynowego dziecka. - Urodzicie za rok czwartego, poprawim sobie wtedy i odbijem! - żartował wójt ocierając wąsy, bo już kieliszek szedł ku niemu. - Chrzciny bez ojca to jakby grzech bez odpuszczenia- ozwał się niebacznie Jambroży. Rozpłakała się na to Hanka, aż kobiety jęły do niej przepijać na pocieszenie i w ramiona brać, że utuliwszy żałoście zapraszała, bych się do jadła brali, gdyż jajecznica na kiełbasie już pachnęła z michy. Jagustynka czyniła przyjęcie, bo Józka przyśpiewywała dzieciątku usypiając je w dużej niecce, że to u starej kołyski biegunów brakowało. Długo skrzybotały łyżki, a nikto słowa nie wypuścił. Że zaś dzieci do sieni się naszło i coraz to głowiny do izby wtykały, wójt rzucił im przygarść karmelków, iż z piskiem a bijatyką wytoczyły się przed dom... - Nawet Jambroż zapomniał języka w gębie! - zaczęła Jagustynka. - Bo se po cichu miarkuje, że chłopakowi gospodarkę trza szykować i dzieuchę. - Gront - ojcowy to kłopot, a dzieucha - kumów. - Nie zbraknie tego nasienia, nie! Proszą się z nim i by kto wziął, dopłacają. - Musi być, co wójtowej ckni się do małego; widziałam, jak wietrzyła na płocie przyodziewę po swoich nieborakach! - Pono na jesień wójt obiecują sprawić chrzciny! - Przy takim urzędzie, a o czym potrza, nie zapominają! - A bo smutno w chałupie bez dziecińskich wrzasków! - rzekł poważnie. - Prawda, że i utrapień z nimi niemało, ale i wyręka jest, i pociecha... - Specjały! I na złocie straci, kto je przepłaci! - mruknęła Jagustynka. - Pewnie, że bywają i złe, za nic mające ojców, kwarde, ale jaka mać, taka nać, to się zbiera, co się zasiało!- westchnęła Dominikowa. Rozsrożyła się Jagustynka, czując, że to jej przymawia. - Łacno wam prześmiewać z drugich, że macie takich dobrych chłopaków, co to i oprzędą, i wydoją, i garnki pomyją jak najsprawniejsze dzieuchy. - Bo w poczciwości chowane i w posłuszeństwie. - Prawda, same nawet pysków nastawiają do bicia! Wypisz, wymaluj - podobne do swojego ojca! Juści, jaka mać, taka nać, prawdęście rzekli; a że pamiętam, coście za młodu z chłopakami wyprawiali, to mi nie dziwota, co Jagusia do was się całkiem udała, bo takusieńka jako i wy: niechby kołek, bele w czapie na bakier, zechciał... nie odmówi z poczciwości - syczała jej nad uchem, aż tamta pobladła chyląc głowę coraz niżej. Jagna właśnie sień przechodziła, zawołała jej Hanka, wódką częstując: wypiła i nie patrząc na nikogo, na swoją stronę poszła. Wójt schmurniał, na próżno oczekując, że powróci. Rozmowy jakoś nie szły, nasłuchiwał i chodził oczyma kryjomo za nią, gdy znowu się ukazała i na podwórze przeszła. I kobietom odechciało się pogwary; stare jeno się żarły rozwścieklonymi ślepiami, zaś Płoszkowa poredzała z cicha z Hanką. Jeden Jambroży nie przepuszczał flaszce i choć nikto nie słuchał, plótł cosik i wycyganiał niestworzone rzeczy. Wójt się naraz podniósł i niby za dom się wyniósł, a chyłkiem, przez sad na podwórze poszedł. Jagusia siedziała na progu obory dając pić po palcu srokatemu ciołkowi. Obejrzał się trwożnie i pchając jej za gors karmelki szepnął: - Naści, Jaguś, przyjdź o zmierzchu do alkierza, to dam ci cosik lepszego. I nie czekając odpowiedzi, do izby śpiesznie powracał. - Ho, ho, ciołek wam się zdarzył, dobrze go przedacie - mówił rozpinając kapot. - Na chowanie pójdzie, bo to z dworskiego gatunku. - Profit będzie pewny, ile że młynarzowy byk już do niczego. Ucieszy się Antek z takiego przychowku. - Mój Jezu! kiej on go obaczy? kiej? - Niezadługo, ja to wama powiadam, to wierzcie. - Dyć wszystkich z dnia na dzień czekają. - Mówię, że leda dzień się zjawią, cosik się ta przeciek z urzędu wie... - A najgorsze, co pola nie chcą czekać. - Jak się w porę nie obsieje, to straszno myśleć o jesieni! Wóz jakiś zaturkotał. Józka wyjrzawszy za nim powiedziała: - Proboszcz z Rochem przejechali. - Ksiądz po wino do mszy się wybierał - objaśniał Jambroży. - Że to Rocha wziął na probanta, nie Dominikową!- drwiła stara. Nie zdążyła się odciąć Dominikowa, bo kowal wszedł i wójt podniósł się do niego z kieliszkiem. - Spóźniłeś się, Michał, to gońże nas teraz! - Prędko was, kumie, zgonię, bo tu już po was lecą... Co jeno domówił, wpadł zadyszany sołtys. - A chodźże, Pietrze, pisarz ze strażnikami na was czekają. - Psiachmać, że to ni pacierza spokojności! Hale cóż, urząd pierwszy... - Odprawcie ich prędko i powracajcie. - Abo to chwaci czasu; o pożar na Podlesiu i o wasz podkop będą penetrowali... Wybiegł wraz z sołtysem, a Hanka wpierając oczy w kowala rzekła: - Przyjdą opisywać, to im rozpowiecie wszystko, Michale. Skubał wąsy i wbił ślepie w dzieciaka, niby się to mu przypatrując. - Cóż to im powiem? tyla, co i Józka poredzi! - Dzieuchy przeciek do urzędników nie wyślę, nie przystoi, a powiecie, że ile wiadomo, z komory niczego nie wynieśli, czy zaś co inszego nie zginęło, to już... Bogu jednemu wiadomo... i... - strzepnęła pierzynę pokaszlując, by nie pokazać mu twarzy szydliwej, ale on się jeno ciepnął i wyszedł. - Świędlerz jucha! - prześmiechnęła się leciuchno. - Że krótkie były, to się jeszcze urwały! - narzekał Jambroż po czapkę sięgając. - Józka, urznij im kiełbasy, niech se chrzciny w domu przydłużą. - Gęś to jestem, bym suchą kiełbasę ćkał? - Podlejcie se gorzałką, byście nie wyrzekali. - Mądre ludzie powiadają: rachuj kaszę, kiej ją sypiesz do garnka, paliców przy robocie nie oglądaj, ale kieliszków przy poczęstunku nie licz... - Kaj grzysi przydzwaniają, tam pijak do mszy służy! Przegadywali, nie szczędząc gorzałki, ale nie wyszły i dwa pacierze, kiej sołtys jął oblatywać chałupy i wołać, by się wszyscy schodzili do wójta przed pisarza i strażników. Ozgniewało to Płoszkową, że ująwszy się pod boki pysk na niego wywarła: - A mam gdziesik... za pazuchą... wójtowe przykazy! Nasza to sprawa? prosilim ich? czas mamy la strażników, co? Nie psy jesteśmy, co na leda gwizd do nogi się zlatują! Potrza im czego, niech przyjdą i pytają! Jedna droga! Nie pójdziemy! - zawrzeszczała wybiegając na drogę do gromadki wylękłych kobiet, zbierających się nad stawem. - Do roboty, kumy, w pola, kto ma sprawę do gospodyń, powinien wiedzieć, kaj nas szukać. Hale, niedoczekanie ich, byśmy na bele przykaz rzucały wszystko i szły wystawać pod drzwiami kiej psy, trąby jedne! - krzyczała, srodze zaperzona. Gospodynią była po Borynach pierwszą, to posłuchały jej rozlatując się kiej spłoszone kokoszki, że zaś już większość w polach robiła od rana, pusto się zrobiło na wsi, dzieci jeno kajś niekaj bawiły się nad stawem i staruchy wygrzewały pod słońce. Juści, że pisarz się zeźlił i sielnie sklął sołtysa, ale rad nierad musiał poleźć w pola... Długo uganiali się po zagonach rozpytując ludzi, czy kto czego nie wie o pożarze na Podlesiu. Rychtyk to samo powiedali, co i on wiedział, bo kto by się to wydał z tym przed strażnikami, co la siebie taił? Czas jeno stracili do południa, nałazili się po wertepach i zabłocili po pasy, gdyż role były jeszcze miejscami przepadziste, a na darmo. Tak byli tym rozgniewani, że skoro przyszli do Boryny opisywać ów podkop, starszy klął na czym świat stoi, a natknąwszy się w ganku na Bylicę, z pięściami do niego skoczył i krzyczał: - Ty, mordo sobacza, czemu to nie pilnujesz, że ci się złodzieje podkopują, co! - i już od maci jął mu wywodzić. - A pilnuj sobie, od tegoś postanowiony, ja nie twój parobek, słyszysz! - odciął z miejsca stary, do żywego dotknięty. Aż pisarz ryknął, by pysk stulił, kiej z osobą urzędową mówi, bo do kozy pójdzie za hardość, ale stary się rozwścieklił na dobre. Prostował się hardo i groźny, miotający oczyma, zachrypiał: - A tyś co za osoba? Gromadzie służysz, gromada ci płaci, to rób, coć masz przez wójta nakazane, a wara ci od gospodarzy! Widzisz go, łachmytek jeden, pisarek jakiś! Odpasł się na naszym chlebie i będzie tu ludźmi pomiatał... i na ciebie się znajdzie większy urząd i kara... Wójt z sołtysem rzucili się go przyciszać, bo srożył się coraz barzej i już kole siebie za czymś twardym macał drżącymi rękoma. - A zapisz me do śtrafu, zapłacę i jeszczech ci na gorzałkę dołożę, jak mi się spodoba! - wołał. Nie zwracali na niego uwagi opisując wszystko podrobno i rozpytując domowych o podkop, a stary mruczał cosik do siebie, obchodził dom, zazierał po kątach, psa nawet kopnął, nie mogąc się uspokoić. Po skończeniu chcieli co przegryźć, ale Hanka kazała powiedzieć, że mleka i chleba zbrakło akuratnie, są jeno ziemniaki od śniadania. Ponieśli się do karczmy, w żywe kamienie Lipce wyklinając. - Dobrześ zrobiła, Hanuś, nic ci nie zrobią. Jezu, to nawet nieboszczyk dziedzic, choć miał prawo, a tak me nigdy nie sponiewierał, nigdy... Długo nie mógł zapomnieć obrazy. Zaraz po południu któraś wstąpiła powiedając że jeszcze w karczmie siedzą i sołtys poleciał sprowadzić Kozłową. - Szukaj wiatru w polu! - zaśmiała się Jagustynka. - Pewnie po susz do lasu poleciała! - We Warsiawie siedzi od wczoraj, po dzieci pojechała do szpitala, ma dwoje przywieźć na odchowanie, niby z tych podrzutków... - By je głodem zamorzyć, jak to było z tamtymi dwa roki temu. - Może to i lepiej la chudziaków, nie będą się całe życie tyrały kiej psy... - I bękart człowiecze nasienie.... już ona ciężko przed Bogiem odpowie. - Przeciek z rozmysłu nie głodzi, sama nieczęsto naje się do syta, to skąd i la dzieci weźmie... - Płacą na utrzymanie, nie z dobrości je przytula! - rzekła Hanka surowo. - Pięćdziesiąt złotych na cały rok od sztuki, niewielka to obrada... - Niewielka, bo przepija z miejsca, a potem dzieciska z głodu mrą. - Dyć nie wszystkie: a nie wychował się to wasz Witek, a i ten drugi, co to jest w Modlicy u gospodarza! - A bo Witka ociec wzięli takim skrzatem, co jeszcze koszulę w zębach nosił, i w chałupie się odgryzł. Tak samo było i z tamtym. - Bronię to Kozłowej?... powiadam ino, jak się mi widzi. Musi kobieta szukać jakiego zarobku, bo do garnka nie ma co wstawić. - Juści, Kozła nie ma, to nie ma kto ukraść. - A z Jagatą się jej nie udało: stara miasto umrzeć pozdrowiała galanto i wyniesła się od niej. Wyżala się teraz po wsi, że Kozłowa co dnia jej wymawiała, iż ze śmiercią zwłóczy, by ją poszkodować. - Wróci pewnie do Kłębów: gdzież jej szukać schronienia? - Nie wróci: rozżaliła się na krewniaków. Kłębowa nierada ją puściła od siebie, boć to i pościel stara ma, i grosz pewnie spory, ale nie chciała ostać; przeniesła skrzynie do sołtyski i upatruje se, u kogo by mogła pomrzeć spokojnie. - Pożyje jeszcze, a w każdej chałupie teraz się przyda, choćby gęsi popaść albo za krowami wyjrzeć. Kaj się to znowu Jagna zadziała? - Pewnikiem u organistów panience fryzki wyszywa. - Pora na zabawę, jakby w chałupie brakowało roboty! - Dyć od samych świąt przesiaduje tam cięgiem - skarżyła Józka. - Zrobię z nią porządek, że mnie popamięta... Pokażcie mi dziecko. Wzięła je do siebie i skoro posprzątały po obiedzie, rozegnała wszystkich do roboty. Sama jeno w izbie ostała nasłuchując niekiedy za dziećmi, bawiącymi się przed domem pod okiem Bylicy, a po drugiej stronie Boryna leżał jak zawdy samotnie, patrzał w słońce, co się przez okno kładło na izbę smugą rozdrganą i gmerał w niej palcami, a cosik do siebie gwarzył z cicha, jak to dzieciątko sobie ostawione. Na wsi też pustką wiało, bo czas się zrobił wybrany i kto jeno mógł się ruchać, wychodził w pola, do roboty. Od samych świąt pogoda się już ustaliła, że co dzień było cieplej i jaśniej. Dni już szły długachne, rankami omglone, szarawe i cicho nagrzane w południa, a zorzami o zachodzie rozpalone, prawej zwiesny dni. Poniektóre wlekły się cichuśko, kiej te strumienia w słońcu roziskrzone, chłodnawe jak one i jak one przejrzyste i zdziebko pluszczące o brzegi, puste i sinawe, a jeno kajś niekaj żółte od mleczów, to stokrótkami rozbielone albo rozzieleniałe wierzbowymi pędami. Przychodziły i ciepłe całkiem, nagrzane, wilgotnawe, przesiane słońcem, pachnące świeżyzną i tak przejęte rostem, tak zwiesną nabrzmiałe, tak mocą opite, że z wieczora, kiej ptasie głosy przycichły i wieś legła, to zdawało się czuć w ziemi parcie korzeni i wynoszenie się ździebeł i jakby słyszał cichuśkie szmery otwierających się pąkowi, pęd rostów i głosy stworzeń, wydających się na świat Boży... Szły zaś i drugie, do tamtych zgoła niepodobne. Bez słońca, przemglone, szaromodrawe, niskie, chmurzyskami brzuchatymi przywalone a parne, ciężkie i bijące do głowy kiej gorzałka, iż ludzie czuli się jakby pijani; drzewiny kurczyły się w dygocie, a wszelkie stworzenie, rozpierane jakąś lubością, darło się gdziesik i po- nosiło nie wiada kaj i po co, że ino krzyczeć się chciało, przeciągać albo tulać choćby i po tych trawach mokrych, jako te psy ogłupiałe czyniły. To przychodziły już od samego świtania zadeszczone, jakby zgrzebnym przędziwem obmotane, że świata nie dojrzał ni dróg, ni chat skulonych pod przemokłymi sadami. Deszcz padał wolno, ciągle, bezustannie, równiuśkie, drżące nici szare jakby się odwijały z jakiegoś wrzeciona niedojrzanego, wiążąc niebo z ziemią, że ino przygięło się wszystko cierpliwie i mokło, nasłuchując rzęsistego trzepotu i bulgotów strug, co się z białymi kłakami staczały z pól czarniawych: Zwyczajnie to było, jak każdego roku na pierwszą zwiesnę, nikto się też nad nimi nie zastanawiał, nie pora była na deliberowanie, świt bowiem wyganiał naród do roboty, a późny mrok dopiero spędzał, że ledwie czasu starczyło, by pojeść i nieco wytchnąć. Lipce też przez to całe dni stojały pustką, pod strażą tylko staruch, psów i tych sadów coraz gęściej przysłaniających chałupy; czasem się jeno dziad jakiś przewlókł, odprowadzany psimi jazgotami, albo wóz do młyna i znowu drogi leżały puste, a oniemiałe chałupy przezierały wskroś sadów przepalonymi szybkami na pola szerokie, na pola nieobjęte, co jakby morzem ziem wieś całą okrążały, na pola, co niby matka rodzona tuliła na podołku dzieciny swoje i przy piersi wezbranej trzymała w żywiącym objęciu. Juści, co dnie to szły robotne, ciepłe, deszczami przekrapiane, raz nawet śnieg pierzasty jął walić, że przysiwił pola, jeno co na krótko, bo go wnet słońce do cna zeżarło - to i nie dziwota, że na wsi przycichały swary, kłótnie a sprawy wszelkie, bo robota zaprzęgała w twarde jarzma i do ziemi wszystkie łby przygięła. Że już co rano, jeno świt rosisty otwarł siwe ślepie; a pierwsze skowronki zaśpiewały, wieś zrywała się na równe nogi, rejwach się podnosił, trzaskanie wrótni, płacze dzieci, krzyki gęsi wypędzanych nad rowy i wnet wyprowadzali konie, chłopaki pługi wiodły, ziemniaki wynosili na wozy i rozchodzili się tak prędko w pola, że w pacierz abo dwa cicho już było na wsi a pusto. Nawet na mszę prawie nikto nie wstępował, że często granie organów huczało w pustym kościele, rozlewając się na pola co bliższe, a dopiero na głos sygnaturki klękali po rolach do rannych pacierzy. Wychodzili wszyscy do roboty, a prawie tego znać nie było na ziemiach; dopiero przyjrzawszy się baczniej, to tam kajś niekaj dopatrzył pługi, konie przygięte w pracy, gdzie wóz na miedzy i kobiety, co jak liszki czerwone gmerały się wśród pól ogromnych, pod niebem jasnym i wysokim. A wokół od Rudki, od Woli, od Modlicy, od wszystkich wsi, widnych czubami sadów i białymi ścianami w niebieskawym powietrzu, roztrzęsały się gwarliwe, pełne krzykań i śpiewów odgłosy robót. Kaj jeno okiem sięgnął za kopce graniczne, wszędy dojrzał chłopów siejących, pługi w orce, ludzi przy sadzeniu ziemniaków, zaś po piaszczystych rolach już kurz się podnosił za bronami. Jeno lipeckie ziemie leżały w odrętwiałej cichości, smutne, ogłuchłe, jako te niepłodne wywieiska albo drzewiny schnące wśród lasu młodego. Bo i w opuszczeniu sierocym leżały, mój Boże, odłogiem prawie, gdyż te kobiece ręce nie znaczyły i za dziesięciu chłopów, choć się wieś cała trudziła w pocie od świtu do nocy. Cóż to mogły same poradzić? Zwijały się jeno kole ziemniaków a lnów, a po reszcie pól kuropatki skrzykiwały się coraz głośniej, to zajączek często kicał, a tak wolno, że mogli zrachować, ile razy zabielił podogoniem z ozimin; wrony łaziły stadami po ugorujących zagonach, leniwie wyciągających się w słońcu, na próżno czekając ręki ludzkiej. Cóż to naród miał z tego, że dni przychodziły wybrane i cudne, że wynosiły się rankami, jakby we srebrze skąpane złote monstrancje, że zielone były, pachnące ziołami, nagrzane i śpiewające ptasimi głosami, że każdy rów złocił się od mleczów, każda miedza mieniła się kiej wstęga szyta w stokrocie, a łęgi kiej tym puchem zróżowionym kwiatami były potrząśnięte, że każda drzewina tryskała wezbraną zielenią, a wszystek świat wzbierał taką zwiesną, aż ziemia zdawała się kipieć i bulgotać od tego wrzątku zwiesnowego! A cóż z tego, kiej pola nie zaorane, nie obsiane, nie obrobione leżały, niby paroby zdrowe i krzepkie, przeciągające się jeno na słońcu, a całe tygodnie trawiąc na niczym, zasie na tłustych, rodnych ziemiach miasto zbóż ognichy się pleniły, osty strzelały w górę, lebiody trzęsły się po dołkach, rudziały szczawie, perze kłuły się gęsto po podorówkach jesiennych, a na rżyskach wynosiły się smukłe dziewanny i łopiany kiej te kumy podufałe zasiadały szeroko, że co ino tliło się w przytajeniu i strachem dotela żyło, kiełkowało teraz weselnie, szło chyżym rostem, pchało się z bruzd na zagony i panoszyło się bujnie po rolach. Aż lęk jakiś przewiewał po tych polach opuszczonych. Że zdawało się, jakby bory, chylące się nisko nad ugorami, gwarzyły zdumione, że strumienie lękliwiej wiły się skroś pustek, a tarniny już obwalone białymi pąkami, grusze po miedzach, przelotne ptactwo, to jakiś wędrownik z obcych stron i nawet te krzyże i figury, stróżujące nad drogami, wszystko się rozgląda w zdumieniu i pyta dni jasnych i tych odłogów pustych: - A kaj się to podziały gospodarze? kaj to te śpiewy, te bujne radoście kaj?... Jeno ten płacz kobiecy im powiadał, co się w Lipcach stało. I tak schodził dzień po dniu bez żadnej przemiany na lepsze; naprzeciw, gdyż co dnia prawie mniej kobiet wychodziło w pole, że to w chałupach zaległej robocie ledwie poradził. Tylko u Borynów szło wszystko jak zwyczajnie, wolniej jeno niźli po inne lata i ździebko gorzej, że to Pietrek dopiero się przyuczał do polowych robót, ale zawdy szło jakoś, boć i rąk pomocnych nie brakło. Hanka, choć jeszcze z łóżka, rządziła wszystkim tak zmyślnie i kwardo, że nawet Jaguś musiała z drugimi stawać do roboty, i o wszelkiej rzeczy równą pamięć miała: o lewentarzu, o chorym, kaj orać i co gdzie siać, o dzieciach, gdyż Bylica już od chrzcin nie przychodził, zachorzał pono. Juści, że całe dni leżała w samotności, tyle jeno ludzi widując, co w obiad i wieczorem, albo Dominikową, zaglądającą do niej raz w dzień; żadna z sąsiadek nie pokazywała się, nawet Magda, a o Rochu to jakby słuch za- ginął: jak pojechał wtenczas z proboszczem, tak i nie powrócił. Strasznie mierziło się jej to leżenie, więc aby rychlej ozdrowieć i sił nabrać, nie żałowała sobie tłustego jadła ni jajków, ni mięsa, nawet przykazała zarznąć na rosół kokoszkę, nie nieśną po prawdzie, ale zawdy wartałą ze dwa złote. Toteż tak prędko zmogła chorobę, że już w Przewody wstała, postanawiając iść na wywód do kościoła; odradzały jej kobiety, ale się uparła i zaraz po sumie poszła z Płoszkową. Chwiała się jeszcze na nogach i często wspierała na kumie. - Jaże mi się w głowie kołuje, tak zwiesną pachnie. - Dzień, dwa i wzwyczaicie się. - Tydzień dopiero, a zmiany na świecie za cały miesiąc. - Na bystrym koniu zwiesna jedzie, że nie przegoni. - Zielono też, mój Jezu, zielono! Juści, sady wisiały nad ziemią kiej ta chmura zieloności, że ino kominy z niej bielały i dachy się wynosiły. Po gąszczach ptastwo świergotało zapamiętale, dołem zaś od pól ciepły wiater pociągał, aż się burzyły chwasty pod płotami, a staw marszczył się i pręgował. - Tęgie pąki wzbierają na wiśniach, ino patrzeć kwiatu. - By mróz nie zwarzył, to owocu będzie galanto. - Powiadają, że kiedy chleb nie zrodzi, sad dogodzi! - Ma się na to w Lipcach, idzie po temu!... - westchnęła smutnie, spoglądając łzawo na nie obsiane pola. Prędko się uwinęły z wywodem, bo dzieciak się rozkrzyczał, a i Hanka poczuła się tak utrudzoną, że zaraz po powrocie do izby przyległa nieco na pościeli, ale nie odzipnęła jeszcze, kiej Witek z krzykiem wleciał: - Gospodyni, a to Cygany do wsi idą! - Masz diable kaftan, tego jeszcze brakowało. Zawołaj Pietrka drzwi pozamykać, bych czego nie porwały. Przed dom wyszła zatrwożona wielce. Jakoż wkrótce rozleciała się po wsi cała banda Cyganek, obdartych, rozmamłanych czarnych kiej sagany, z dziećmi na plecach, a uprzykrzonych, że niech Bóg broni; łaziły żebrząc, wróżyć chciały i do izb gwałtem się cisnęły. Z dziesięć ich było, a narobiły wrzasku na całą wieś. - Józka, spędź gęsi i kury w podwórze, dzieci przywiedź do chałupy, jeszcze ukradną! - siadła w ganku pilnować, a dojrzawszy jakąś Cyganichę zmierzającą w opłotki, poszczuła ją psem. Łapa się rozsrożył i nie puścił, że czarownica pogroziła kijem i cosik na nią mamrotała. - Hale, gdzieś mam twoje przekleństwa, złodziejko! - Nie urzekłaby, gdybyście ją puścili - szepnęła Jagna z przekąsem. - Aleby co ukradła. Takiej nie upilnuje, choćby jej na ręce patrzał, a chcecie wróżenia, to gońcie se za nimi. Snadź trafiła w przytajone chęci, bo Jagna poniesła się na wieś i całe to niedzielne popołudnie łaziła za Cygankami. Nie poredziła wyzbyć się jakiejś głuchej obawy ni przezwyciężyć ciekawości wróżby, że po sto razy zawracała do chałupy i niesła się znowu za nimi, aż dopiero na zmierzchu, kiej Cyganichy pociągnęła ku lasowi, dojrzawszy, że jedna wstąpiła do karczmy, wsunęła się za nią i z wielkim strachem, żegnając się raz po raz, kazała sobie wróżyć, nie bacząc na ludzi przy szynkwasie stojących. Wieczorem, po kolacji, zeszły się do Józki na ganek dziewczyny i rajcowały o Cyganach, opowiadając, co której wywróżyły: że Marysi Balcerkównie wesele przepowiedziały na kopaniu, Nastce wielgi majątek i chłopa, Ulisi Sochównie, że ją zwiedzie kawaler, tej pękatej Weronce Bartkowej chorobę, zasie Teresce żołnierce... - Pewnikiem bękarta! - zawarczała Jagustynka, siedząca z boku. Nie zważali na nią, bo właśnie Pietrek się przysiadł i jął im prawić różności, jak to Cygany swojego króla mają, któren ca...

 

>>>Kup "matura cd" !!!<<<

SZYBKA ŚCIĄGA








Lektury - spis. Jak pisać.

PRZYDATNE INFORMACJE

» bezpłatna powtórka przed maturą z WOS’u

» wiosenny semestr na Uniwersytecie

» internetowe warsztaty dla maturzystów

» salon edukacyjny Perspektywy 2011

» konkurs na najciekawszą trasę wycieczki

» weź udział w projekcie edukacyjnym

SZUKANE W PORTALU

» karta pracy tadeusz borowski odpowiedzi

» wiersz o roztargnionej królewnie

» czyje portrety znajdują się w gabinecie szymona gajowca

» spotkania z klasykami literatury wsip

» spotkania z klasykami literatury wsip

» życzenia urodzinowe w średniowiecznym stylu

więcej...

Ściągi, wypracowania, pisanie prac, prace na zamówienie, charakterystyki, prace przekrojowe, motywy literackie, opisy epok, ściągi i wypracowania z polskiego, historii, geogfafii, biologi, matura
www.e-buda.pl - ściągi i wypracowania

Copyright © 2011 e-buda.pl